Soccerlog.net » Uleslaw http://soccerlog.net Futbol w najlepszym wydaniu Wed, 12 May 2010 15:21:03 +0000 http://wordpress.org/?v=2.8.1 en hourly 1 Marcelino na bruku http://soccerlog.net/2009/12/14/marcelino-na-bruku/ http://soccerlog.net/2009/12/14/marcelino-na-bruku/#comments Mon, 14 Dec 2009 11:49:11 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/12/14/marcelino-na-bruku/ marcelino.jpg W 2008 roku był bohaterem. Prowadzony przez niego Racing po raz pierwszy w historii zdołał awansować do Pucharu UEFA, mniej bramek straciła tylko zwycięska dwójka: Real o pięć, Villarreal tylko jedną. Zasłynął nagle, ale nie wziął się znikąd – dwa lata wcześniej wprowadził Recreativo do Primera Division, a po roku nie tylko utrzymał się w lidze, ale zajął dobra, ósmą pozycję. Szóstym miejscem i stylem Racingu dowiódł, że jest gwarancją wyników.
»Czytaj dalej

Tagi: Marcelino Garcia Toral, Real Saragossa,

]]>
marcelino.jpg
W 2008 roku był bohaterem. Prowadzony przez niego Racing po raz pierwszy w historii zdołał awansować do Pucharu UEFA, mniej bramek straciła tylko zwycięska dwójka: Real o pięć, Villarreal tylko jedną. Zasłynął nagle, ale nie wziął się znikąd – dwa lata wcześniej wprowadził Recreativo do Primera Division, a po roku nie tylko utrzymał się w lidze, ale zajął dobra, ósmą pozycję. Szóstym miejscem i stylem Racingu dowiódł, że jest gwarancją wyników.

W Santander momentalnie zrobiło mu się za ciasno, droga do światowej sławy stanęła przed nim otworem. Władze upadłej Valencii widziały w nim ratunek dla klubu. Prowadzone negocjacje zerwał, bo nie dostał rękojmi pozostawienia mu w kadrze trzech filarów: Joaquina, Silvy i Villi. Nie chciał być figurantem, miał sam – tak jak w Racingu – decydować o kształcie swej kadry, pełniąc rolę menagera, nie tylko trenera. Transfery i samodzielne ustalanie kadry to zresztą jego obsesja – z tego samego powodu w 2007r. wybrał Racing, a nie bardziej renomowane Betis i Deportivo.

Wilgotny, nadmorski klimat dał mu się we znaki, odejście z klubu zostało postanowione. Wybrał zaskakująco – świeżego spadkowicza Saragossę, z której na nowo zbudować miał wielki klub. Dziś wiemy, że misja się nie powiodła.

Nie miał spokojnych wakacji. Nie brakowało w Saragossie piłkarzy, którym nie uśmiechała się gra w Segunda Division. Pożegnał się m.in. z Aimarem, Lafitą, Matuzalemem, Sergio Garcią i Diego Milito, trzymanym do ostatnich sekund sierpnia. Kupił Olivierę (odsprzedał po połowie roku), Braulio, Arizmendiego, z Racingu ściągnął swego faworyta – Jorge Lopeza, z River Plate w zimie odkupił Ponzio, ulubieńca kibiców z La Romareda. Zespół zmienił się diametralnie, ale miała być to zmiana na lepsze.

Cel został osiągnięty – w czerwcu Saragossa świętowała awans do Primera. Nie zdołała zwyciężyć w rozgrywkach, ale nie miało to większego znaczenia, liczył się sam powrót do elity.

Znowu lato i znów zmiany w klubie. Odszedł Zapater, kapitan i symbol drużyny, definitywnie sprzedano wypożyczonego do Lazio Matuzalema. Niechętnie, ale pozostał niedawny Pichichi Segunda Division, Ewerthon. Zwiększono siłę ognia. Przybyli Pennant, Ikechukwu Uche, Pablo Amo, wrócił Lafita, choć jego transfer ciągnął się jeszcze cały wrzesień – Saragossa zapłaciła tylko połowę ustalonej z Deportivo kwoty, a piłkarz przeniósł się do Aragonii. Zagrać mógł dopiero w październiku.

Nieszczęścia nadeszły szybko. Już w drugiej kolejce sezon zakończył Uche – w meczu z Sevillą zerwał więzadła w kolanie. Kontuzje nękały Arizmendiego. Terminarz nie był łatwy – mecze z Barcą, Sevillą, wyjazd do Gijon i na Majorkę, ale wyniki jednak trudno usprawiedliwiać – 12 punktów w 14 kolejkach, dwa remisy i pięć wyjazdowych porażek, najwięcej straconych bramek w lidze. Doświadczeni obrońcy popełniali proste błędy. Brakowało synchronizacji i trzymania jednej linii, każdy łatwo mógł ich wymanewrować – celna piłka za plecy obrony i szybki napastnik zostawał sam na sam z bramkarzem. Marcelino był bezradny, mimo tego zarząd długo twierdził, że mu ufa.

Zaufanie nadwątliła porażka w Pucharze Króla, Saragossa uległa Maladze po dwóch remisach. Odpadła w najwcześniejszej fazie. Po drodze był blamaż na Camp Nou (6-1), choć wynik gospodarzy śmiało mógł mieć dwie cyfry. Najbliższe trudne mecze miały zadecydować o losie Marcelino.

Jeszcze 10 dni temu prezydent klubu, Eduardo Bandrés, zapewniał, że zaufanie do Marcelino jest „kompletne”, a gdyby tak nie było, Saragossa już miałaby nowego trenera: Nie ma zaufania połowicznego. Nie można w połowie ufać swojej żonie czy partnerce. Ufa się całkowicie, albo w ogóle. W przypadku Marcelino zaufanie jest całkowite i bezwzględne. My wierzymy w pracę trenera i widzimy ją dzień po dniu.

Zaufania wystarczyło na dwie porażki. Trzy dni po wystąpieniu prezesa, szóstego grudnia, rozbrykana Mallorka z immanentną w meczach na Ono Estadii łatwością obiła Saragossę 4-1, choć mogło być wyżej – Aduriz, mimo dwóch bramek, nie miał przesadnie szczęśliwego dnia.

Mecz z Bilbao był dla Marcelino spotkaniem o być albo nie być. Wiedzieli to kibice – od początku meczu skandowali “Marcelino sí, directiva no”, wykazując dziwną wyrozumiałość dla trenera, który w ostatnich 11. spotkaniach wygrał zaledwie raz.

Niezadowolenie z zarządu nie jest irracjonalne – zadłużenie klubu przekracza 75M €, a nie bardzo wiadomo, z czego można je spłacać. W dodatku, zobowiązania ciągle mogą wzrosnąć. Deportivo domaga się pokaźnego odszkodowania za uprowadzenie Lafity – 20M €, zapisanych w klauzuli odejścia piłkarza. Kolejnych 25M € pragnie Szachtar, od dwóch lat niepogodzony z odejściem Matuzalema, który w niejasnych okolicznościach zamienił Donieck na Saragossę i związał się kontraktem z nowym klubem, jednostronnie rozwiązując dotychczasową umowę. Według fanów, zmiana trenera nie jest żadnym wyjściem. Dwa lata temu Saragossę prowadziło czterech kolejnych szkoleniowców, a z każdą zmianą było coraz gorzej. Nic dziwnego, że koszmary wracają.

Mógłby do dzisiaj prowadzić Valencię. Wolał niezależność i 2,5M € rocznie w Saragossie – najwyższą wówczas pensję trenera w Hiszpanii. Trudno go jednoznacznie ocenić – wyniki go nie bronią, ale uniesposób pozbyć się wrażenia, że stał się bardziej ofiarą ogólnej sytuacji klubu, aniżeli efektów swojej pracy. Na te nie narzekali ani piłkarze, ani kibice.

Jego przypadek podlega jakiejś dziwnej ironii losu. W Valencii móglby walczyć o mistrzostwo, nikt z trójki filarów nie zmienił klubu, a w dodatku rozbłysły nowe gwiazdy – Mata, Pablo, Banega… Marcelino jest dzisiaj trenerem przegranym, na zaufanie musiałby pracować od nowa, nie dostanie poważnego klubu “od ręki”. Wzbogacił się o 5M € i przykre doświadczenia – poznał smak trenerskiej porażki – wyrzucenia z klubu w trakcie sezonu, utracił swą reputację. Unai Emery przejął po nim nie tylko Valencię, ale i miano wschodzącej trenerskiej gwiazdy.

Było i coś symbolicznego w jego dymisji. Zrezygnowany kiwał głową na dobre kilkanaście minut przed końcem meczu, ze łzami w oczach, bez spojrzenia za siebie, na skandujących jego imię kibiców i na swoich podopiecznych, skierował się wprost do szatni po ostatnim gwizdku arbitra. Dobił go najmłodszy piłkarz ligi – Iker Muniain. Zanim wbiegł on na boisko, Saragossa radziła sobie całkiem nieźle, mogła rozstrzygnąć mecz na swoją korzyść. Niespełna 17-latek dwukrotnie wymanewrował defensywę rywali i po jego świetnych asystach padły obydwa gole. Nieopierzony piłkarz odarł z ostatnich piór niedoszłego trenerskiego orła. Będą mu musiały wyrosnąć od nowa.

Similar Posts:]]>
http://soccerlog.net/2009/12/14/marcelino-na-bruku/feed/
Ratunek dla Rojiblancos http://soccerlog.net/2009/10/25/ratunek-dla-rojiblancos/ http://soccerlog.net/2009/10/25/ratunek-dla-rojiblancos/#comments Sun, 25 Oct 2009 21:57:37 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/10/25/ratunek-dla-rojiblancos/ Ratunek dla Rojiblancos Nieuniknione stało się rzeczywistym i Abel Resino stracił wreszcie pracę w Atletico. Pół roku za późno, by zespół mógł powalczyć w tym sezonie o jakieś trofea. Zanim Enrique Cerezo i Angel Gil Martin wybrali się na pełną niebezpieczeństw wyprawę po rozum do głowy, próbowali jeszcze innych opcji: Luciano Spallettiego bądź Michaela Laudrupa.
»Czytaj dalej

Tagi: Atletico Madryt, Quique Flores,

]]>
Ratunek dla Rojiblancos
Nieuniknione stało się rzeczywistym i Abel Resino stracił wreszcie pracę w Atletico. Pół roku za późno, by zespół mógł powalczyć w tym sezonie o jakieś trofea. Zanim Enrique Cerezo i Angel Gil Martin wybrali się na pełną niebezpieczeństw wyprawę po rozum do głowy, próbowali jeszcze innych opcji: Luciano Spallettiego bądź Michaela Laudrupa.

Żaden z nich nie kwapił się jednak, by ryzykować reputację dla ratowania rzężącego klubu. Wyzwanie podjął dopiero Quique Flores, idealnie usposobiony do roli uzdrowiciela. Nie tylko z powodu aparycji doktora House’a: Valencię, strutą włoskim połowem Ranieriego, wyciągnął z kryzysu już w pierwszym roku.

Prasa do niedawna straszyła Aragonesem. Miałem mieszane uczucia – śmierć Rojiblancos to większa szansa Valencii, ale żadne samobójstwo nie powinno cieszyć ludzi zdrowych duchowo i moralnie. Już kiedyś sugerowałem, że Mędrzec oznaczałby nowy początek. Nie tyle Atletico, co wręcz wszystkiego. Nawet jeśliby nie wierzyć religijnym Grekom, że z Chaosu wyłoniła się pierwsza para bóstw, to można już zaufać filozofom fizyki, przekonanym, że we Wszechświecie obowiązują Harmonia i Supersymetria. Konfrontacji ze strategią Aragonesa, dobraną do już i tak chaotycznych Rojiblancos, nie oparłby się żaden, nawet odwieczny Ład. Aragones przez lata pokazywał, że w ustawianiu zespołów korzysta z autorskiej logiki. Podstawowym jej aksjomatem była konsekwentna gra całym zestawem środkowych pomocników i wystawianie napastników na skrzydłach. Villa długo walczył o rzuty rożne (Stefan Majewski byłby zachwycony!), nim Aragones pozwolił mu biegać bliżej bramki.

Flores to niemal totalne przeciwieństwo sędziwego Luisa. Łączy ich jedno – konsekwencja, granicząca niemal z obłędem. Subtelna różnica polega na tym, że u Mędrca niemal każdy grał dokładnie nie tam gdzie lubi, zaś Quique chorobliwie boi się namieszać. Dlatego Flores zaprowadzi porządek, niespotykany u Los Colchoneros od wczesnego Aguirre. Wie jak ułożyć defensywę, sam przecież był obrońcą, a z Valencią tracił najmniej w lidze. Można mu zarzucać nazbyt asekurancką grę, ale takiej właśnie potrzeba jego nowym podopiecznym. Nie miną jednak nawet dwa miesiące, a pojawią się oskarżenia o zbytnią schematyczność – wszak łaska kibica korzysta z dokładnie takiego samego środka transportu, co łaska pańska. Ale ta schematyczność, dla zagubionych jak „Bursztynowa Komnata” piłkarzy Atletico, będzie na wagę białego złota.

Jak może wyglądać upadły uczestniku Ligii Mistrzów pod wodzą Floresa?

Jurado nie będzie środkowym pomocnikiem – bo przecież nim nie jest – stanie się za to cenionym zmiennikiem Aguero. Forlan przestanie grać na szpicy, by nie narażać się na stresujące sytuacje – np. sam na sam z bramkarzem, lub – nie daj Boże! – z bramką. On woli huknąć z dystansu, więc przyjdzie mu grać głębiej, cofać się i wyprowadzać ataki od środka boiska. Do prostopadłych podań wychodzić będzie ktoś inny. Simao i Maxi zaczną biegać głównie wzdłuż linii bocznych, Raul Garcia stanie się centralną postacią drużyny, obrońcy przestaną głupieć w każdej możliwej sytuacji, a szansę na grę otrzyma nawet największa oferma. To ostanie powinno szczególnie ucieszyć Antionio Lopeza i Pablo Ibaneza.

Choć w zasadzie nie tylko ich – w meczu z Mallorcą cały zespół ustanowił spektakularny rekord. Dwa karne, 45 minut gry z przewagą dwóch piłkarzy i ostatecznie remis. Na własnym boisku. Z Mallorcą grającą bez Aduriza. W dziedzinie frajerstwa należy się specjalny Nobel.

Zaiste, ma Flores mocną psychikę – nikt go nie znosił w sobotę z trybun, był w stanie chodzić o własnych siłach, nie odebrało mu nawet mowy – zdołał się porozumieć ze swym sąsiadem z loży vipów. Katastrofalny remis pokazał mu, że dno zostało osiągnięte. Mniej dołująca byłaby już uczciwa porażka przy wyrównanych składach.

Część ekipy zna całkiem dobrze – Reyesowi odbudował formę w Benfice, Simao, Raula Garcię i Forlana chciał niegdyś mieć w Valencii. Zaczyna jednak w trakcie sezonu, do ważnych meczów pozostał mu niecały tydzień. Potyczka w Pucharze Króla na rozgrzewkę, później już wyjazd do Bilbao, rewanż z Chelsea i derby z Realem. Niezbyt szczęśliwy czas, by zbudować zaufanie i wyrwać z depresji piłkarzy oraz kibiców…

Ale kto wie, może już po najbliższych meczach konferencje prasowe Quique będą wyglądały w ten sposób?

Następne, na pewno. Jurado, Aguero, Forlan i spółka powinni znów bić się o Ligę Mistrzów. I będą, bo dostali wreszcie sumiennego trenera-taktyka, nie idola…

Similar Posts:]]>
http://soccerlog.net/2009/10/25/ratunek-dla-rojiblancos/feed/
Wspomnienia i refleksje: jornadas 3-5. Potentaci http://soccerlog.net/2009/09/29/wspomnienia-i-refleksje-jornadas-3-5-potentaci/ http://soccerlog.net/2009/09/29/wspomnienia-i-refleksje-jornadas-3-5-potentaci/#comments Tue, 29 Sep 2009 10:52:39 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/09/29/wspomnienia-i-refleksje-jornadas-3-5-potentaci/ Wspomnienia i refleksje: jornadas 3-5. Potentaci Trzy kolejki w dwa tygodnie – to był wariacki okres dla fanów Primera Division. 19 meczów do obejrzenia na żywo, więc najwytrwalsi przy telewizorach i monitorach komputerów spędzili 1710 minut. Było warto – za nami już przecież 13% sezonu! Czas na wspomnienia i refleksje – dziś pod lupę wzięta zostanie Wielka Szóstka.
»Czytaj dalej

Tagi: Atletico Madryt, FC Barcelona, Real Madryt, Sevilla FC, Valencia CF, Villarreal,

]]>
Wspomnienia i refleksje: jornadas 3-5. Potentaci
Trzy kolejki w dwa tygodnie – to był wariacki okres dla fanów Primera Division. 19 meczów do obejrzenia na żywo, więc najwytrwalsi przy telewizorach i monitorach komputerów spędzili 1710 minut. Było warto – za nami już przecież 13% sezonu! Czas na wspomnienia i refleksje – dziś pod lupę wzięta zostanie Wielka Szóstka.


Real Madryt,

czyli wciąż czekający na dobry mecz lider

Ronaldo, pomoc i hibernacja

Grasz z Realem? Nie prześpij pierwszych dwóch minut i nie dopuść Ronaldo do strzału. Zapomnisz się i nierozgrzany bramkarz spóźni interwencję. Zasady tej nie znali piłkarze Xerez oraz Villarreal, więc po minucie mieli już co odrabiać. Królewscy grają jednak fair – jakby trochę zasmuceni szybkim prowadzeniem oddają inicjatywę rywalom, zasypiając na dobre 2/3 spotkania. Turystyczno-spacerowe tempo rozgrywania akcji, niedokładne podania, niemrawe kontrataki, nieskuteczne dryblingi – tak wygląda Real po zdobyciu gola. Brak zgrania – mówią sympatycy. Brak drużyny – precyzują złośliwcy z Katalonii.

Gwiazdy Realu czasem czekają, aż ktoś inny wygra za nie mecz. Z czasem wspomoże życzliwy sędzia lub bezmyślne dreptanie wreszcie kogoś znuży. W pojedynkę przesądzają o wyniku, ale gromadnie się rozleniwiają. Jeśli niezgrany Real tak zdecydowanie wygrywa, to co będzie, gdy zacznie grać płynnie? – entuzjazmują się optymiści. A zacznie? – sceptycyzm właśnie przeżywa swój renesans.

Prawie zbędny jest atak – spektakularna pomoc bywa samowystarczalna, bramki woli zdobywać własnonożnie, nie angażując bardziej wysuniętego rodzynka. Napastnicy mają naprawdę ciężki żywot – najchętniej nikt by im w ogóle nie podawał, tylko z przyzwoitości robią to Guti bądź Kaka. Dopiero w drugiej połowie meczu z Tenerife Benzema załamał nieciekawą tradycję – najgorszym piłkarzem na boisku nieodmiennie bywał dotąd osamotniony napastnik. Zasada poległa nie dlatego, że Karim dostał i wykorzystał świetne podanie – powodem był błąd rywala oraz bramka z główki. Gdyby nie wyskoczył najwyżej, a potem nie natarł dziko na obrońcę, mało kto by uwierzył, że Benzema w ogóle był na boisku.

Taktyka na Real? Elastyczna obrona

Po szybkiej stracie bramki Xerez było już przegrane, starał się Villarreal, ale po pochopnym usunięciu z boiska Gonzalo Rodrigueza każda akcja organizowana była ze świadomością, że środka obrony pilnuje tylko Godin. Pewnie byłoby więcej emocji, gdyby nie głupia ręka Angela. Ale jak grać z Realem pokazała dopiero Tenerife.

Z przyjemnością patrzyłem na inteligentną grę obrońców Tete. Dużo ruchu, wyprzedzanie rywali i przecinanie podań musiało doprowadzać Królewskich do pasji, szczególnie, że na Santiago Bernabeu na bramkę czekało kilkadziesiąt tysięcy podirytowanych kibiców. Wysiłek całej pierwszej połowy zepsuła główka Benzemy, a nadmierne otwarcie się przyniosło kolejne trafienia. Sygnał jednak poszedł w świat – Realu nie trzeba próbować powstrzymywać już na ich połowie, nie trzeba nawet szaleńczo naciskać ani brutalnie atakować, murowanie bramki jest zbędne – należy sporo biegać wszerz boiska, nie dopuszczając tylko do strzału z dystansu i nie bać się startować do przejęcia każdego podania czy bezpańskiej piłki. Mało który z piłkarzy rywala będzie zainteresowany biegowym pojedynkiem.

Zalecałbym dość delikatny odbiór – niektóre z gwiazd Realu potrafią przekonująco wić się na murawie i prowokować kartki. Można pozwalać Królewskim na niegroźne, indywidualne rajdy, jeśli zawodnik będzie schodził na boki – osamotniony łatwiej zgubi piłkę. Rozciąganie gry to dobry pomysł, bo w Realu ciągle szwankuje współpraca. Im większe odstępy pomiędzy piłkarzami, tym większe prawdopodobieństwo, że dłuższe podanie zostanie przecięte przez przygotowanego do tego obrońcę.

Problemem są indywidualne zdolności. Kaka zawsze zrobi dużo wiatru, dlatego jego jednego można bardziej naciskać i ograniczać mu pole manewru. Ronaldo nie jest szczególnie groźny, gdy popędzi skrzydłem. Jeśli jednak zacznie schodzić do środka, nie wolno dać mu miejsca by strzelił. Najgroźniejszy bywa w pełnym biegu, bądź gdy ma miejsce błyskawicznie przyspieszyć – wówczas zawsze powinien być ktoś, kto przetnie mu drogę zaraz po tym, jak ucieknie pierwszemu zawodnikowi. Można go trochę prewencyjnie poobijać, by rozjuszony próbował czarować swoją techniką – przekładaniem nóg nad piłką. Ciągle chyba nie wie, że tym w Hiszpanii furory nie zrobi.

Jeśli Sevilla ze swoją równie ruchliwą defensywą skopiuje model gry Teneryfy, Real powinien stracić pierwsze punkty w sezonie. W ofensywie Fabiano, Kanoute, Negredo, Perotti, Navas, Renato i Capel są bowiem o wiele bardziej żywiołowi, precyzyjni i skuteczni, niż źle ze sobą współpracujący Alfaro, Nino i Kome.


FC Barcelona,

czyli to samo co przed rokiem

Blitzkrieg trwa

Jaka jest różnica pomiędzy Realem a Barceloną? Real zasypia, gdy prowadzi jedną bramką, Barcelona – czterema. By rozbudzić w sobie żądzę zmiażdżenia przeciwnika, Blaugranie wystarczy jeden gol, Real potrzebuje ze trzech.

Rozpędzona Barca to lawina nieszczęść, zatrzymać mogłoby ją tylko pole ognia i siarki, ale mało który zespół po stracie bramki zdolny jest wytworzyć w sobie dość energii, by gasnąca iskierka nadziei błysnęła radosnym płomieniem i pomogła powstrzymać nacierający lodowiec. Entuzjaści historii nie muszą długo szukać porównań – gra Barcy to klasyczny Blitzkrieg. Pierwsza bramka nie tyle jest celem natarcia, co środkiem do złamania rywala. Po niej przychodzą kolejne i dopiero potem można spokojnie regenerować siły na następną kampanię. Kanonada strzałów, bombardowanie bramki i nękanie obrony zabójczymi szarżami nie trwa długo – góra kilkanaście minut i już jest po sprawie. I tylko Guardiola sieje w mediach propagandę, że nie podoba mu się odpuszczanie, że jego zespół powinien ciągle atakować i kontrolować mecz. Sam jednak dobrze wie: intensywna okupacja nie ma sensu, kosztowałaby zbyt wiele sił. Wystarczy naciskać aż obrona pęknie, wpaść, splądrować, dokonać rzezi i odejść, by korzystać z łupów.

Pep jednak wiedział co robi, gdy wymieniał Eto’o na Zlatana. Szwed wprawdzie sporo psuje, jest łapany na spalonym i ogólnie nie przemęcza się zbytnio na boisku, ale sprawia, że o przełamanie teraz jeszcze łatwiej, bo do bramki czasem wystarczy zaledwie jedna górna piłka. Czy nie wystarczyłby Guiza lub Fernando Llorente? Może, ale zdobywcy potrójnej korony można pozwolić na lekką ekstrawagancję.

Wszystko można przeżyć

To jednak nie tak, że Barcelona musi wychłostać każdego. Już przed rokiem Betis, Valencia czy Chelsea pokazywały, że sposób istnieje. Próbowała go Malaga, przynosił całkiem niezłe rezultaty, ale brakło trochę szczęścia, konsekwencji i siły. Cóż to za taktyka? Metoda do skomplikowanych nie należy – jest prosta, wręcz prostacka, biorąc pod uwagę jej główne założenia. Barcelonę należy pacyfikować z dala od swojej bramki, nie wolno nigdy cofać nogi i trzeba grać wykorzystując atuty fizyczne. Broń Boże nie dać rozciągnąć gry, wypada maksymalnie zagęszczać przestrzeń i rzucać się pod rywali przy każdym ich kroku. Nie można pozwalać im zbyt blisko bramki powozić piłkę, bo zaraz zgotują z tego jakieś nieszczęście. Real niech tam sobie trochę podaje – i tak najgroźniejsi są w akcjach indywidualnych, ich dogrania bywają czytelne i można łatwo odzyskać piłkę. Gra przeciw Barcelonie wymaga nieludzkiego wysiłku, bo doskok do rywala – już w okolicach 35-40 metra – powinien być natychmiastowy i agresywny. Co więcej, jak w szachach wygrywa ten, kto przewiduje parę ruchów naprzód, tak grając z Barceloną należy wczuć się w myślenie piłkarza posiadającego piłkę i pilnować tych, do których może on podawać. Niech musi wycofać ją do obrońców, albo bezproduktywnie posłać na bok.

Niech Messi wie, że gdy wypuści sobie piłkę zbyt daleko, to nie powinien za nią bardziej gonić, bo straci nogę od wariackiego wejścia obrońcy. Xavi niech ciągle musi opędzać się od wściekłych ataków, Iniestę można w okolicach połowy boiska nieco poobijać, a wszystkich złośliwie kopać po kostkach. Co? Nie jest to zbyt etyczne? Strzelanie czterech bramek w 10 minut i zadeptanie upadłego na duchu to też mało chrześcijański obyczaj.

Problem może być ze Zlatanem. Najłatwiej chyba uprzykrzać życie rozgrywającym piłkę Katalończykom i nie dać im celnie wrzucić, niż walczyć w powietrzu ze Szwedem.

Nie mniej ważne od konsekwentnej taktyki będzie nastawienie duchowe, pozwalające ustaloną strategię uskuteczniać: sesja kilkunastu slasherów przed meczem, dwie wizyty w miejskiej rzeźni i udział w czarnej mszy. Żądza świeżej krwi i zdruzgotanych kości – gwarantowana.

Kiedy Barca straci pierwsze punkty? Daj Bóg już z Valencią na Mestalla, może jeszcze dwa tygodnie później w Pampelunie, albo w 11 kolejce, na San Memes. Niemożliwe, aby z kompletem dotrwała do Gran Derbi. Po drodze przynajmniej jeden równie silny w ofensywie rywal i dwójka grających w obronie tak, jak Barcelona najbardziej nie lubi.

Na otwartą grę i wymianę ciosów w Hiszpanii mogą się zdecydować chyba tylko – i to przy dobrych wiatrach – Valencia, Real, Villarreal i Sevilla. Reszta musi się skłębić i jadowicie kąsać, żeby przetrwać największą nawałnicę.


Sevilla,

czyli inny kandydat do tytułu jednak istnieje

Filar

Co jest najmocniejszą stroną Sevilli? Zabójczy atak, z wyrośniętym, szybkimi i precyzyjnymi Fabiano, Kanoute i Negredo? Dynamiczne skrzydła, z palącymi się do gry Perottim, Navasem, Adriano i Capelem? A może defensywa złożona z przewidujących i skocznych Escude i Squillaciego, oraz agresywnych Sergio Sancheza, Konko, Fernando Navarro? Chyba jednak środek pomocy gdzie rządzą wielcy, silni, wytrzymali i pracowici Romaric, Zokora, Lolo albo Dusher oraz kreatywny Renato. Szczególnie kreatywny Renato.

Gdy brazylijskiego dyrygenta gry Sevilli nie ma na boisku, Palanganas grają jakby byli trzema oddzielnymi zespołami – atakiem, pomocą i defensywą. Choć każda formacja jest piekielnie groźna i trudna do zatrzymania bądź sforsowania, gdy funkcjonują w symbiozie, precyzja wypiera lekki chaos i żadna akcja nie jest ciągiem przypadkowych podań. Właśnie Renato spaja wszystko w jedną zabójczą całość, rozdziela piłki, myśli za partnerów, dośrodkowuje z rzutów wolnych czy rogów. Prócz tego groźnie strzela – choć to żaden ewenement wśród pomocników Sevilli – oraz wybitnie gra głową. Manolo Jimenez stosuje rotację i pary środkowych pomocników dobiera pod konkretnego rywala, czasem preferując przewagę fizyczną nad finezją w grze, ale najgroźniejsza i najlepiej ułożona wydaje się Sevilla wtedy, gdy to Renato jest na boisku.

Najrówniejsza kadra

Gdyby w lidze hiszpańskiej każdy piłkarz mógł grać tylko co drugie spotkanie, sezon wygrałaby Sevilla. Próżno gdzie indziej szukać tak silnej kadry, równocześnie tak bardzo wyrównanej. Chcieliby w Katalonii, by o Pedro czy Jeffrenie można było mówić jako o wartościowych zmiennikach Messiego czy Iniesty, w Madrycie o van der Vaarcie jako alternatywie dla Kaki czy o jakimś substytucie Ronaldo, w Valencii o następcy Villi i kimś równie kreatywnym jak Silva czy Banega. W Sevilli dwójka napastników ma równorzędnego zmiennika, na skrzydłach może zagrać czwórka zabójczych zawodników, boki obrony mogą być zmieniane co mecz, a o miejsce środku pomocy bije się pięciu podobnych piłkarzy. Oczywiście, można uznawać wyższość Renato nad Dusherem czy Adriano nad Fernando Navarro, ale w żadnym innym zespole zmiana nawet czterech czy pięciu zawodników z poprzedniego meczu nie wywołałaby tak minimalnych zmian stylu i efektów gry.

Sevillę gra na trzech frontach będzie kosztowała nieporównywalnie mniej, niż Barcelonę i Real. Następny weekend pokaże, czy można już mówić o trzech równorzędnych siłach. Uznanie przebudzonej Sevilli za trzecią jakość w hiszpańskim futbolu jest już chyba oczywiste. Cztery ostatnie niebłahe wiktorie powinny wywoływać w Madrycie poważny niepokój co do wyniku najbliższej konfrontacji.


Valencia,

czyli jak to jest mieć najbardziej nierówny skład na świecie

Chaos nade mną i chaos pode mną…

Do ostatniej kolejki nie można było mieć pewności, czy najgorszą defensywą w całej lidze szczycić się może Valencia, czy jednak Atletico Madryt. Mecz na Mestalla przyniósł rozstrzygnięcie – konkurs wygrała defensywa Los Ches, i to w spektakularnym stylu. Nagrodę indywidualną śmiało można przyznać Alexisowi Ruano. Serdecznie gratulujemy.

Już kiedyś sugerowałem, że czasy w których Valencia słynęła z poukładanej gry obronnej minęły bezpowrotnie, ale nawet w najgorszych koszmarach nie wyśniłem scenariusza, jaki zrealizował się w ostatnich trzech spotkaniach. Podawanie do rywali, wdawanie się w pojedynki i tracenie piłki w roli ostatniego obrońcy, wywracanie się przed atakującym przeciwnikiem we własnym polu karnym, zostawianie niepilnowanych zawodników i nie trzymanie się swojej pozycji, fatalnie spóźnianie pułapek ofsajdowych i ogólna panika w każdej sytuacji, szczególnie będąc pod presją – to w skrócie obraz gry obronnej Valencii. Cztery z tych sześciu cech przypisać można Alexisowi (1, 2, 3, 6), również cztery, choć w mniejszym natężeniu – Mathieu (1, 2, 5, 6), jedną Bruno (4), i tylko jeden Dealbert zupełnie nie pasuje do kolegów. Ma prawo – do tej pory grał tylko w drugiej lidze, więc nie zorientował się jeszcze, że w Primera napastnicy są o wiele bardziej groźni i bezwzględnie należy głupieć w ich obecności.

Nie wiem co zrobiliście z prawdziwym Banegą, ale my zatrzymujemy sobowtóra

Tak jak i przed dwoma tygodniami zasłużył na osobny akapit. Kandydat do jedenastki sezonu, a na pewno na objawienie sezonu. Regularnie co parę minut uruchamia skrzydłowych bądź Villę posyłając dokładną, prostopadłą piłkę, przecina akcje rywali i wyprowadza kontrataki. Absolutnie nie do poznania. Przed rokiem w Atletico więcej szkodził niż pomagał, a teraz? Gdyby Xavi, Xabi Alonso i Renato zechcieli założyć kiedyś Stowarzyszenie Najwybitniejszych Rozgrywających La Liga, to pojawił im się właśnie czwarty do brydża na zimowe posiedzenia zarządu.

¡Dios, z kim my gramy!

Frustrująca musi być dla najwybitniejszych piłkarzy Valencii – Villi, Banegi, Silvy, Maty, Pablo czy Joaquina – gra z taką defensywą. Ile by nie strzelili, tyle – lub więcej – tamci stracą. Nie trudno byłoby zrozumieć rozgoryczenie i spadek zaangażowania. Wprawdzie nie można jeszcze mówić o czymś takim, ale jednak Silva czy Mata trzech ostatnich spotkań nie zagrali bajecznie. Co będzie, gdy rozżalenie sięgnie apogeum? Trudne zadanie czeka Unaia Emery’ego. By zwyciężać, nie wystarczy więcej wymagać od ofensywy, ciągle mając tragiczną obronę. A Emery nie bardzo radzi sobie z usprawnianiem defensywie – poprawy nie widać, a w każdym wywiadzie zapewnia, że gra z tyłu przejdzie renowację.

Co ciekawe, żadnych animozji chyba nie będzie czuł Villa, humorzasty przecież nieco w ostatnich latach. El Guaje zaczynał bardzo niemrawo, jakby ciągle przeżywając bardzo intensywny okres transferowy, ale teraz wrócił do swego stylu – nie kończy jeszcze niby każdej akcji zabójczym strzałem, ale gra jakby chciał w pojedynkę zabiegać obrońców rywali i udowodnić przy tym, że Ibrahimovic czy Benzema są napastnikami na dwukrotnie niższym levelu.


Atletico Madryt,

czyli jak mieć drugi najbardziej nierówny skład na świecie

Transferowe wróżby zaskakująco prawdziwe

Przewidywali kibice, przewidywali dziennikarze, przewidywali postronni obserwatorzy – nie potrafili przewidzieć tylko ci, którzy bezwzględnie powinni – zarząd Atletico. Mowa oczywiście o okienku transferowym, w którym Atletico pozbawiło się szans na powtórzenie sukcesu z dwóch ostatnich lat.

Obrona Atletico naprawdę gra fatalnie. Gdyby Barcelonie chciało się w tym meczu grać, a nie bawić, dwucyfrowy wynik byłby dość prawdopodobny. Rojiblancos zostali rozniesieni od niechcenia, bo każda, nawet najbardziej leniwa akcja Barcelony kończyła się w polu karnym Atletico. A tam nie bardzo wiedzieli co ze sobą zrobić obrońcy stołecznego klubu. Zero ruchu, zero pomysłu na odbiór czy przejęcie piłki. Trudno nawet powiedzieć, by grali oni w tym spotkaniu – raczej wzięli bierny udział, wkładając mniej zaangażowania, niż publiczność na Camp Nou, reagująca okrzykami radości co kilkanaście minut.

Trudno wygrywać, gdy obrona nie bardzo interesuje się grą. Nawet mając w składzie Forlana, Jurado czy Aguero. Szczególnie, że i oni potrafią dość profesjonalnie zawalać spotkania. Teoria, że celność Forlana rośnie proporcjonalnie do wzrostu odległości od bramki, powinna wkrótce zostać ogłoszona prawem przyrody. Dość już rozegrał meczów, by sformułować indukcyjny dowód.

Manu del Moral, Lafita, Sergio Sanchez, Pedro Leon, Luis Felipe, Duda, Marcano, może nawet Cata Diaz czy Lopo – cała świta dobrych transferów przeszła Rojiblancos koło nosa. No ale trzeba było poświęcić Forlana bądź Aguero, by zdobądź pieniądze na kilka wzmocnień i zbalansowanie kadry.

Potrzebny trener, nie idol

Nie czy> tylko kiedy? wyleci Abel Resino, zastanawiają się już fani Atletico. Może i był w tym zespole gwiazdą, jest żywą legendą, ale od charyzmy i autorytetu gra nie poukłada się sama. Konieczny jest trener-taktyk, zdolny ze stosu drewna ułożyć nawet nie jakiś mur, co najmniej wymyślny płot. Kandydatami prasy są Schuster, Spaletti, Flores i Aragones.

Mędrca bym nie życzył największemu wrogowi. Jak on weźmie się za układanie składu, to Forlan wyląduje w centrum boiska, Aguero na skrzydle, a Reyes awansuje na wysuniętego napastnika. O miejsce w składzie nie musieliby się za to martwić środkowi pomocnicy – im ich więcej, tym lepiej, więc Jurado, Cleber, Assuncao i Raul Garcia mogliby stale tworzyć zgrany kolektyw. Wyznaję pogląd, że Hiszpania Euro wygrała nie dzięki Aragonesowi, ale pomimo niego, gdyby dobrał się on do kadry Atletico, chaos osiągnąłby monstrualne rozmiary. Takie, że momentalnie wyłoniliby się z niego Uranos i Gaia.

Podobnie może być w przypadku Niemca oraz Włocha. Schustera kompromituje nieszczelna defensywa Realu, Spaletti uchodzi za piewcę futbolu ofensywnego. Ja bym polecał Floresa, za jego czasów Valencia nie grała może najpiękniej (kiedy Atletico grało pięknie…), ale strzelenie jej bramki to naprawdę był wyczyn. Quique od zaraz, a może jeszcze będzie coś z Rojiblancos tego roku.


Villarreal,

czyli jak w miesiąc przestać umieć wygrywać

Ernesto, coś ty zrobił!

Pytanie nie jest zarezerwowane tylko dla fanów Amarillos, raczej zadaje je sobie każdego wieczora sam nieszczęsny trener. Nie tak to miało wyglądać! Villarreal gra zabójczo niepewnie, a brak przekonania do własnych możliwości wzrasta, nie maleje. Fernando Roig nie przywykł do szybkiego wyrzucania szkoleniowców, więc Valverde nie jest jeszcze przekreślony, ale musi działać szybko. Jeśli jego zespół nie przełamie się w nadchodzących kolejkach, to trener postrada zaufanie ze strony własnych podopiecznych. Oni permanentnie nie wiedzą co mają robić na boisku. Nerwy muszą mieć napięte jak struny – wystarczy lekko przycisnąć, szybko zdobyć bramkę, by każdy dostał lekkiej paranoi – przestał widzieć partnerów, a wszędzie dostrzegał krwiożerczych rywali, usportowionych wampirów, którzy wbrew własnej naturze wykazują spore zainteresowanie piłką.

Opanowanie przychodzi z czasem. Wraca gra zespołowa, wraca szybkość i precyzja, udaje się przejąć kontrolę nad meczem, ale czasem brakuje szczęścia, czasem sił. I przepadają kolejne punkty, a rywale nie marnują czasu.

Czekać na przełamanie

Poprawa nadejdzie. Piłkarze Villarreal nie stracili swych umiejętności, potrafią stworzyć groźne akcje, ale muszą zapomnieć o wynikach, skupić się na rywalu, przestać przeliczać uciekające punkty. Pierwsze dwa mecze były specyficzne, dopiero klęska w Bilbao dała więcej do myślenia. Z Realem pewnie poszłoby ciut lepiej, gdyby sędzia nie sprzyjał Królewskim – wyrzucenia Gonzalo przy pobłażaniu zachowaniu Lassa i Gago inaczej nie da się określić. Ten mecz pokazał jednak ducha walki i siłę ambicji, czyli wszystko, co na dobre kilkadziesiąt minut zdruzgotało fantastyczne uderzenie Juca’y, w meczu Villarreal z Deportivo. Z upływem czasu strzały Senny, Cazorli i Rossiego stawały się coraz bardziej celne, ale brakło zimnej krwi do wywiezienia choćby punktu z Riazor.

Następny rywal: Espanyol na El Madrigal. Zacząć ze spokojem, swobodnie rozgrywać i czekać na dogodną szansę – ona przyjdzie na pewno. Jeśli Valverde wpoi tę zasadę swym podopiecznym, Żółta Łódź powinna minąć górę lodową i wreszcie ustabilizować swój kurs.

Poważnym problemem są kontuzje – ledwo wyleczony Senna odnowił uraz już w pierwszym meczu, z Osasuną, z Athletic wyleciał Ibagaza, z Deportivo stopę pogruchotał sobie Godin. W co drugim meczu kluczowy piłkarz trafia na ortopedię. Senna jest już w pełni sił, ale Godin i Ibagaza od futbolu odpoczną nieco dłużej. Tym spokojniej trzeba będzie zagrać z Espanyolem – obrona nie będzie już tak szczelna, braknie też prostopadłych podań.
Dwie najbliższe kolejki będą kluczowe – po Espanyolu wyjazd ze słabym Xerez, więc jeśli nie teraz, to kiedy?

Similar Posts:]]> http://soccerlog.net/2009/09/29/wspomnienia-i-refleksje-jornadas-3-5-potentaci/feed/ La Liga po dwóch kolejkach http://soccerlog.net/2009/09/15/la-liga-po-dwoch-kolejkach/ http://soccerlog.net/2009/09/15/la-liga-po-dwoch-kolejkach/#comments Tue, 15 Sep 2009 11:55:41 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/09/15/la-liga-po-dwoch-kolejkach/ la_liga.jpg Dwie kolejki La Liga to za mało, by zacząć uprawiać "wróżbiarstwo sportowe", ale wystarczająco dużo, aby podzielić się pierwszymi spostrzeżeniami i uwagami. Kto nie wierzy, że La Liga byłaby ciekawa bez Realu i Barcelony - niech klika. Postaram się pokazać, że trwał dotąd w straszliwej herezji.
»Czytaj dalej

Tagi: Primera Division,

]]>
la_liga.jpg
Dwie kolejki La Liga to za mało, by zacząć uprawiać “wróżbiarstwo sportowe”, ale wystarczająco dużo, aby podzielić się pierwszymi spostrzeżeniami i uwagami. Kto nie wierzy, że La Liga byłaby ciekawa bez Realu i Barcelony – niech klika. Postaram się pokazać, że trwał dotąd w straszliwej herezji.


Faworyci zaskakują, bo… wygrywają

Nie należę do tego smutnego grona fanów Primera Division, którzy w całej lidze widzą trzy zespoły: Real, Barcelonę i nie-Real-ani-nie-Barcelonę. Dla takich osób dwie najbardziej znane ekipy z koniecznością praw przyrody muszą okupować dwie pierwsze pozycje, „to trzecie” zajmuje całą resztę. Dla mnie w Hiszpanii słaba drużyna to gatunek wymarły, ewentualnie – stan przejściowy. Poprzednie lata nauczały, że kolejka-niespodzianka to w La Liga kolejka bez niespodzianek. Wpadki ‘silniejszych’ zdarzają się tam często i przymiotnik ‘zaskakujący’ coraz słabiej pasuje do opisu meczu.

No ale Real i Barcelona powygrywały. A szkoda, bo ich porażki mogłyby uatrakcyjnić początek sezonu. W żadnym z czterech meczów dwójki potentatów nie było jednak widać miażdżącej przewagi na boisku, co pozwala na wysnucie delikatnego wniosku: noga im się kiedyś powinie. Być może całkiem niebawem, mając na uwadze występy w Lidze Mistrzów. O potentatach dosyć – nie lubię zbyt pochlebnie pisać o Realu i Barcy, a nawet Zlatana, przy całym jego lenistwie i nonszalanckim stosunku do kolegów – nawet Xavi nieraz strzelał, bo nie miał jak dogrywać do fatalnie ustawiającego się Szweda! – musiałbym obdarzyć jakąś pozytywną wzmianką.


Trzecia siła

Dwukrotnie wygrała też Valencia, za każdym razem pokazując się z dobrej strony. W meczu z Sevillą głównie w defensywie – Alexis z Dealbertem skutecznie chronili Moyę przed nadmiernym wysiłkiem, Miguel i Bruno wspomagali ich podcinając Sevilli najgroźniejszą broń – skrzydła, a Marchena z Banegą stłamsili pięciokrotnie silniejszy fizycznie środek pola rywala. Mata i spółka tylko dopełnili dzieła zniszczenia, wykorzystując dwie z wielu wypracowanych okazji.

Inaczej wyglądała sytuacja w spotkaniu z Valladolid – na nieprzyjemnie wąskim boisku Nuevo Estadio Jose Zorilla z zadziwiającą łatwością rozhasały się skrzydła i atak. Każdy z czwórki Mata, Silva, Villa i Pablo strzelał i/lub asystował, a wynik mógł być sporo wyższy. Lekko zawiodła za to defensywa. Może nie był to koncert błędów, ale nieprzyjemne zgrzyty zakłócały melodyjną grę całej drużyny. Moya wypuścił piłkę z rąk, Alexis i Miguel tylko obserwowali akcję przy drugiej bramce. Usprawiedliwiać nie można i Dealberta – dał się łatwo ograć, ale w przeciwieństwie do kolegów starał się – niezdarnie bo niezdarnie – ale jednak przeszkadzać. Alexis z Miguelem stanowili tylko psychologiczną barierę, zbyt mocno wierząc swe telekinetyczne zdolności.

Na osobny akapit rewelacyjną postawą zasłużył sobie Ever Banega. Młody Argentyńczyk, kupiony dla uspokojenia fanów na początku katastrofalnej serii Ronalda Koemana, po rocznym wypożyczeniu w Atletico, gdzie nie chciano na niego wydać więcej żadnych pieniędzy, powrócił do klubu w wielkim stylu. Zaliczył już trzy asysty, rozdzielał piłki i uruchamiał skrzydłowych, spajając całą ofensywę. W pierwszym meczu jeszcze nieco wchodził w drogę Silvie, ale z Valladolid trzymał pozycję, hojnie darząc dokładnym podaniem każdego, kto miał szansę uciec obrońcom.


Nowe Superdepor? Stara Mallorca?

Guardado, Felipe, ze Castro, Pablo Alvarez, Riki, Aranzubia, Lopo i przyjaciele nie zatrzymali Realu, ale zostawili całkiem dobre wrażenie. Zupełnie nie odnalazł się na boisku Lafita, choć w jego sytuacji może to być zrozumiałe – do dzisiaj nie wie, czy będzie grał w Saragossie, czy jednak dalej w Deportivo. Następny mecz – z Malagą – zapowiadał się apetycznie. Pogromcy Atletico na El Riazor tak skuteczni już nie byli, a Baha pokazał, że prawdziwy artysta dotyka skrajności – w meczu z Atletico przewrotką wydobył z gardła każdego komentatora okrzyk „QUE GOLAZO!”, w ostatnich minutach meczu z Depor tak fantastycznie ułożył nogę, że piłka, miast spokojnie odbić się od niej i wpaść z metra do siatki, poleciała do Atlantyku. Ewentualnie do Santiago de Compostela, jeśli bramka Aranzubii skierowana była na południe. Chwilę wcześniej prawdziwe „que golazo” strzałem z kilkudziesięciu metrów zaliczył Luis Felipe, zdobywając dla Deportivo pierwsze trzy punkty w sezonie.

Jakkolwiek wygrana z Malagą nie była spektakularna, pozwala żywić nadzieję, że Lotina powoli buduje nowe Superdepor. Prawdopodobnie braknie w nim Lafity, ale i tak będzie groźnie. Szczególnie na lewym skrzydle.


Dzięki pracowitej ostatniej transferowej nocy Mallorca jakoś załatała kadrę i mimo drugiej z rzędu totalnej wyprzedaży, Gregorio Manzano sensownie ustawił swój zespół. Taktyki nie zmienił – w luki swojego ulubionego 4-2-3-1 wkomponował nowych-starych zawodników. Po rocznym wypożyczeniu wrócił Tuni, któremu przypadła ciężka rola – zastąpienie byłego kapitana, Juana Arango, na lewym skrzydle. Zadanie wykonał – Xerez strzelił i asystował przy drugiej bramce, z Villarreal siał popłoch i dobrze trzymał się na nogach, pomimo braku płetw – boisko na El Madrigal zamieniło się w jezioro, a pogoda rozwiała wszelkie stereotypy – zarówno Żółta Łódź Podwodna, jak i wyspiarze z Ballearów tak naprawdę źle znoszą morską aurę i nie potrafią grać w piłkę wodną; ten mecz mógł się skończyć każdym wynikiem. Skończył się remisem, głównie dzięki Borji Valero – następca niezastąpionego Jurado ryzykował płaskim strzałem z wolnego, ale niesiona na falach piłka wpadła do siatki. Diego Lopez wprawdzie zanurkował, ale nie zdążył jej wyłowić.

To niespotykane na takim poziomie: mimo tak wielkich problemów i tak skromnych środków, Mallorca może nie zmienić swej specyfiki. Oby, bo drużynę Manznano nigdy nie było nudno oglądać.


Co z tą Sevillą?

Sevilla wynagrodziła swym fanom pokazowym spotkaniem z Saragossą poprzedni, przespany mecz – z Valencią. Spotkanie porywające jak arabscy terroryści, wymiana ciosów jakby z ping-ponga. Ogólnie było bajecznie, a pięknych książąt była dwójka: Luis Fabiano i Diego Perotti, choć w oczach graczy Saragossy przypominali raczej odrażające kreatury: Brazylijczyk to demon skuteczności, Perotti biega, kiwa, wrzuca i strzela jak opętany. Jeśli Felipe posłał Munui “strzał z armaty” (jak sugeruje Marca), to Perotti wypalił w Carrizo z shotguna. Bez zbędnego przymierzania.

Asystę zaliczył Negredo, ale znów bardziej niż dobrą grą dał się zapamiętać z frustracji, pretensji do arbitrów i efektownych wywrotek. Trochę wstyd, jak na takiego dużego chłopca.

Błyskawiczne przebudzenie Sevilli zwiastuje pasjonującą walkę o mistrzostwo. Wszak do tej pory Fabiano, Perotti, Navas i Adriano wywołali lepsze wrażenie, niż choćby Ronaldo, Benzema, Arbeloa i Zlatan


Dwa falstarty: Atletico & Villarreal

Z początku sezonu najmniej zadowolone mogą być dwie ekipy: Villarreal i Atletico, tracące już kolejno 4 i 5 punktów do liderów. Przedsezonowe wróżby wypadały bardzo pomyślnie dla Żółtej Łodzi, a o sile rażenia nowych torped zamontowanych na pokładzie, przekonał się chociażby Juventus. Valverde można jednak jeszcze próbować rozgrzeszać: wyjazdy do Pampeluny nie należą do łatwych dla nikogo, bowiem fanatyczni kibice dodają siły i agresywności i tak już silnym i agresywnym piłkarzom Osasuny. W połączeniu z pracowitością i opanowaniem Nekunama oraz świetną techniką i precyzją Juanfrana, Azpilicuety, Arandy czy Pandianiego, otrzymujemy twór zdolny urwać nogi punkty każdemu. Swoje zrobiła też szybka kontuzja Senny – choć zastąpił go bardziej kreatywny Ibagaza, odbiło się to na mniejszej konsekwencji w defensywie, a moment dekoncentracji wykorzystał Pandiani, po ładnym rajdzie i wyłożeniu piłki przez Arandę. Zawiódł trochę Cazorla – bramkę niby strzelił, ale po rykoszecie, a reszta jego strzałów pozostawiała wiele do życzenia. W zasadzie jedno – więcej precyzji! Sytuacja mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby na boisku wcześniej pojawił się Jonathan Pereira. Ja wiem, że Cazorla to Cazorla – nietykalny, a coraz więcej do gry wnosi Cani, ale Pereira przez te swoje kilka minut gry stworzył więcej groźnych okazji, niż cały zespół od początku meczu. Im szybciej Valverde nauczy się, że miejsce młodego Hiszpana – przy którym Struś Pędziwiatr to wyjątkowy anemik – jest w podstawowym składzie, tym lepiej dla całej drużyny.

Nie nauczył się przynajmniej do meczu z Mallorcą. Choć i tutaj mógłby się bronić – jeziorko na El Madrigal momentalnie zrobiło się tak głębokie, że kieszonkowych wymiarów Pereira mógłby tam nawet utonąć. W roli „wywoływacza tsunami” zastąpił go Giuseppe Rossibiegał ślizgał się po wodzie za trzech i znalazł w sobie dość siły, w zamieszaniu mocno posłać piłkę pod prąd, do siatki bramki Dudu Aouate. Villarreal choć ciągle bez zwycięstwa, przynajmniej bez porażki.


Oj, polecą wkrótce głowy w Atletico. Jeśli te najbardziej pożądane przez kibiców, członków zarządu i dyrekcji sportowej – Enrique Cerezo, Miguela Angela Gila Martina i Jesusa Garcii Pitarcha – to przynajmniej trenera, Abela Resinio. Nie pomógł szalejący po boisku, zwrotny jak zaimek „się” Aguero, zawiódł król strzelców poprzedniego sezonu, Diego Forlan. Malaga z łatwością zdobywała bramki, wykorzystując błędy obrońców i bramkarza podczas stałych fragmentów. Dowodzi to niezbicie, że naprawdę znakomitym pomysłem była sprzedaż w ostatnim dniu okienka transferowego Johna Heitingi i ogólne zaniedbanie wzmocnień defensywy. Na ten temat chciałoby z zarządem „porozmawiać” wielu fanów Atletico, na razie ograniczających się tylko do protestów i wyzwisk.

Mecz z Racingiem miał pokazać, że porażka z Malagą była tylko nieprzyjemnym wypadkiem przy pracy. Znowu nie pomogły dryblingi Aguero, strzały Forlana lądowały na słupkach bądź wybijał je świetny jak zawsze Tono, a Simao zmarnował kilka naprawdę dobrych podań. Próbował i Cleber Santana, obdarzony nieprzyzwoicie potężnym uderzeniem, ale trafić udało się tylko Jurado. Wystarczająco silny, precyzyjny strzał z półobrotu zza pola karnego przeleciał milimetr obok wewnętrznej strony słupka. Serrano zdołał jednak wyrównać, ograbiając Atletico z wymarzonych punktów. Ciągle bezrobotny Quique Flores może powoli kończyć swe wakacje?


Przegląd armii „średniaków”

Najszczęśliwsze z całej grupy „średniaków” może czuć się Athletic Bilbao. Baskowie po dwóch skromnych zwycięstwach 1-0 zajmują czwarte miejsce w tabeli. Po części dzięki Toquero – zdobywcy świetnego gola z Espanyolem, po części dzięki uprzejmości piłkarzy Xerez. Prócz Toquero, najbardziej na dwie wiktorie napracowali się jeszcze Llorente, Susaeta – po jego dośrodkowaniu piłkę do własnej bramki posłał Prieto oraz Javi Martinez, choć młoda gwiazda Bilbao powinna dwie kolejki kończyć z dwiema bramkami na koncie: Javi ładnie zostawił za plecami obrońców, znalazł się metr przed kładącym się Kamenim, minął go, po czym położył się obok Kameruńskiego bramkarza Espanyolu. Motyw tej decyzji ciągle znajduje się w sferze domysłów. W drugim meczu sytuacja była bardziej klarowna – karnego, wykonywanego przez Martineza, efektownie obronił Renan.


Zawodzi Almeria. Pozbawiona najlepszego strzelca, Negredo, seryjnie marnuje dobre okazje. Mieszane uczucia można żywić do Kalu Uche – napastnik Almerii niby starał się jak mógł, oddawał groźne strzały, czy to głową (jedna poprzeczka), czy którąś z nóg, ale w najlepszej sytuacji puścił piłkę pomiędzy obiema. Podobnie nieskuteczni byli Crusat i Soriano, przez co zespół ciągle czeka na pierwsze trafienie. W drugim meczu nieskutecznością Almerii starał się dorównać Sporting, ale ta trudna sztuka asturyjskiej drużynie ostatecznie się nie powiodła – bramkę na wagę trzech punktów zdobył Diego Castro, zdecydowanie najjaśniejsza postać całej drużyny.


Niespodziewany lider z pierwszej kolejki – Getafe – uległo Barcelonie, ale do pojawienia się na boisku gwiazd – Messiego i Iniesty – toczyło co najmniej równorzędną walkę. Nie tak mogłoby wyglądać to spotkanie, gdyby skuteczności z pierwszego meczu nie stracił Soldado, a łut szczęścia znalazł się w ekwipunku Albina. Dwa zabójcze strzały mogły skończyć się bramkami. Najpierw pięknym półobrotem popisał się właśnie Albin, a piłka odbiła się od poprzeczki, linii bramkowej i wyszła na boisko, potem zadziwiającą akrobację wykonał Soldado – gdyby Pedro Leon wiedział, że jego kolega z drużyny będzie tę piłkę uderzał z przewrotki, posłałby ją wyżej, niż tylko 30 cm ponad murawą. Naturalnie, słupek…

Cóż, dwa razy z rzędu szczęście dopisywać widocznie nie może. We wcześniejszym meczu, z Racingiem, wychodziło Getafe niemal wszystko. Szczególnie – Soldado, zdobywcy pierwszego hattricka w sezonie. Dwukrotnie dołożył on tylko nogę, a piłka wpadała do siatki, raz znakomicie, z dosyć ostrego kąta, wyjątkowo precyzyjnie posłał piłkę na długi róg. Dużą zasługę w zwycięstwie ma Parejo. Real Madryt choć raz okazał się uczciwym partnerem w transferach: zabrał z Getafe Granero, ale oddał podobnie kreatywnego piłkarza środka pola.


O Racingu była już gdzieniegdzie mowa, ale nie padło jeszcze nazwisko najważniejszego piłkarza tej drużyny w obydwu kolejkach: Arany. Prawdziwy motor napędowy zespołu, godny następca Jonathana Pereiry. Co prawda nie trafił on jeszcze bramki – robili to Serrano i Lacen, ale świetnie tworzył kolegom kolejne okazje. 600K € zapłacone za niego Castellonowi być może kandydowało będzie do miana najlepiej spożytkowanych sześciuset tysięcy euro na całym świecie.


Pierwsze spojrzenie na trójkę beniaminków

Najsłabiej wśród wszystkich dwudziestu zespołów wypadło Xerez. Nie dość, że nie stworzyło żadnej interesującej akcji, to jeszcze raziło głupotą i dyletanctwem w defensywie. Zostawmy już biednego Prieto, przecież każdy może z paru metrów z całej siły posłać swemu bramkarzowi nieoczekiwany prezent, inteligencją nie grzeszyli również Gioda i Calvo. Pierwszy postanowił urwać rywalowi nogę wchodząc nakładką, choć w ostatniej chwili odstąpił od swego zamiaru. Źle skrywał jednak swoje najniższe instynkty, a przy okazji musiał powiedzieć coś miłego arbitrowi, bo ten nie wahał się z sięgnięciem po czerwoną kartkę. Drugi, mając już jedną żółtą na koncie, stracił panowanie nad swoją ręką. Ta dotknęła piłki, przerywając rajd Tuniego.

Mecz z Bilbao też Xerez nie ukończyło w komplecie, a w dodatku bezsensowna ręka spowodowała rzut karny. Renan wprawdzie go obronił, ale nie wpłynęło na przydział punktów. Dwie porażki i ostatnia lokata w tabeli, współdzielona z Espanyolem, który choć momentami pokazywał naprawdę dobrą grę.


Całkiem przyzwoicie wypadły Saragossa i Tenerife. Pierwsza kolejka przyniosła bezpośredni pojedynek tych drużyn, zakończony nieznacznym zwycięstwem Aragończyków. Trudno powiedzieć, kto na nie bardziej zasłużył: Tenerife częściej gościło pod bramką rywali, ale to piłkarze Marcelino tworzyli groźniejsze sytuacje. Na wyróżnienia w Tenerife zasłużyli Alfaro i Nino, najbardziej bramkostrzelny duet napastników poprzedniej edycji Segunda Division, tym razem nie tak skuteczny, ale ciągle groźny. Dzielnie wspierał ich Kome, piłkarz aktywny i całkiem dobrze radzący sobie ze ścisłym kryciem, w jednej akcji ośmieszył dwójkę obrońców Saragossy, ale nie zdołał skierować piłki do bramki. Real Saragossa w dużym stopniu zależy od dynamicznych skrzydłowych: Jorge Lopeza i Pennanta, duetu napastników: Javiera Arizmendiego i Uche oraz Gabiego, pełniącego rolę zarówno kreatora gry, jak i pierwszej poważnej zapory defensywnej. Cała defensywna, m.in. z kapitanem zespołu, Roberto Ayalą, jakoś szczególnie się nie wyróżniała.

Meczu z Sevillą Saragossa nie zagrała jakoś przesadnie źle – akcje konstruowały obydwie drużyny, czego nie odzwierciedlał końcowy wynik. Trochę lepiej mógł wypaść atak, choć Javier Arizmendii i tak zdobył dwie bramki – pierwsza po sporym zamieszaniu i kilkukrotnych dobitkach, druga po chyba niesłusznie odgwizdanym spalonym i akcji sam na sam z Palopem.

Całkiem dobrze wyszedł Tenefire mecz z Osasuną. Dwie piękne bramki: Nino, po rewelacyjnie rozegranym rzucie wolnym i potężny strzałRicardo dały zasłużone zwycięstwo. Osasuna odpowiedziała również niebrzydkim golem: po dośrodkowaniu z rzutu rożnego świetnie głową strzelił Pandiani, pokazując, że do piłkarskiej emerytury ciągle mu bardzo daleko.

W przeciwieństwie do Xerez, Tenerife i Saragossa pokazały, że walka o utrzymanie nie będzie szczytem ambicji tych zespołów. Aragończycy najchętniej biliby się o europejskie puchary, ale fatalna kontuzja Uche z meczu z Sevillą wyjątkowo utrudni wymarzone plany – brat byłego piłkarza Wisły Kraków prawdopodobnie zerwał więzadła w kolanie i ten sezon będzie miał już z głowy.


Minione dwie kolejki obfitowały w ciekawe pojedynki i urodne bramki. Mam nadzieję, że tego wszystkiego na hiszpańskich boiskach nie zabraknie i za tydzień. A może doczekamy się przy tym pierwszych większych sensacji?

Similar Posts:]]>
http://soccerlog.net/2009/09/15/la-liga-po-dwoch-kolejkach/feed/
U-Villarreal http://soccerlog.net/2009/08/29/u-villarreal/ http://soccerlog.net/2009/08/29/u-villarreal/#comments Sat, 29 Aug 2009 11:30:14 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/08/29/u-villarreal/ U-Villarreal Sympatyczna Żółta Łódź Podwodna przeszła w lecie renowację. Jej kapitan, Manuel Pellegrini, zamienił swój okręt wojenny na najbardziej luksusowy jacht na świecie, zwodowany w rekordowe trzy miesiące. Następcę – Ernesto Valverde – pokazano załodze po tygodniu. Rok żeglugi na Morzu Egejskim dobrze mu zrobił, w Grecji został bohaterem i doczekał się wielu tytułów.
»Czytaj dalej

Tagi: Diego Godin, Diego Lopez, Ernesto Valverde, Santi Cazorla, Villarreal,

]]>
U-Villarreal
Sympatyczna Żółta Łódź Podwodna przeszła w lecie renowację. Jej kapitan, Manuel Pellegrini, zamienił swój okręt wojenny na najbardziej luksusowy jacht na świecie, zwodowany w rekordowe trzy miesiące. Następcę – Ernesto Valverde – pokazano załodze po tygodniu. Rok żeglugi na Morzu Egejskim dobrze mu zrobił, w Grecji został bohaterem i doczekał się wielu tytułów.

Valverde w dwa pracowite miesiące dobrze przygotował swą jednostkę. W rejsach szkoleniowych osiągnął niemal wszystkie cele, m.in. posyłając na dno wysłużony, choć zmodernizowany włoski pancernik Juventus, jednego z liderów w swojej klasie. Odnotowano aż 4 trafienia. Jedynie niszczyciel Genua zdołał obronić się przed atakiem Żółtej Łodzi Podwodnej, a błędy pojedynczych marynarzy podczas prawdziwej walki mogłyby skończyć się katastrofą.

Kapitan wyciągnął odpowiednie wnioski, dlatego przy pierwszej prawdziwej walce w akwenie Ligi Europejskiej Żółta Łódź dała koncert skuteczności. Holenderski stawiacz min Nac Breda bronił się jak umiał przed wściekłymi atakami ludzi Valverde, ale w nierównej, dwudniowej walce został ugodzony dziewięcioma torpedami. A to był tylko przedsmak tego, co zdziałać może Submarino Amarillo, gdy na poważnie wypłynie na wody międzynarodowe.

Przyczyną sukcesów U-Villarreal jest przede wszystkim świetna, zgrana i zaprawiona w bojach załoga. Pierwszy oficer, Marcos Senna, wrócił do obowiązków po ciężkiej ranie, z którą kończył ubiegłoroczny rejs. Jego doskonała współpraca z nawigatorem – Miguelem Ibagazą – obrosła już legendą. Senna ma oko na wszystko, strzeże, ubezpiecza i dowodzi całym statkiem, podczas gdy Ibagaza wyznacza kurs i pilnuje, by każdy trzymał się planów. Potrafi błyskawicznie reagować na zmieniające się warunki zewnętrzne oraz zwiększoną aktywność rywali.

W lecie wzrosła siła ognia: głównego celowniczego, Josebę Llorente, wspomagać ma nowy człowiek na pokładzie – Brazylijczyk Nilmar. To oni będą odpowiadać za precyzję ataku całej jednostki. Wspierać oraz naprowadzać ich będzie Giuseppe Rossi. Zwykł długimi godzinami wpatrywać się w peryskop i czyhać na dogodną możliwość ataku. Na pewno razem poślą niejeden okręt na dno. A mają czym dysponować! Wzbogacono sam arsenał – nowe torpedy akustyczne typu Pereira (rocznik ’87) i Escudero (produkcji urugwajskiej) – posłane w morze same wytropią rywala i nie spoczną, póki nie przebiją jego burty. W poprzednim roku były w fazie testów i na mniejszych wrogach spisywały się znakomicie. Teraz czas, by dziurawiły większe okręty.

Napęd to sprawa dwójki inżynierów: Cazorli i Capdevili. Duet motorniczych zrobi wszystko, by statek nie cierpiał na brak mocy i energii, często najciężej tyrają na sukces całej misji. Gdy trzeba, każdy z nich może obsługiwać pokładowe działko, by z wielką siłą, przy pełnym wynurzeniu, gnębić wrogów silnymi strzałami.

Siła ofensywna nie budzi zastrzeżeń, Żółta Łódź to prawdziwa perełka w klasie średnich, niskobudżetowych jednostek. Za jej obronę odpowiada nie mniej zdolna grupa doświadczonych marynarzy. Nasłuch radiowy to dziedzina Diego Lopeza i Godina. Tworzą kompletną parę: Lopez przechwyci nawet najlepiej zaszyfrowaną depeszę, a Godin wytropi, przewidzi i udaremni działanie każdego nieprzyjaciela. Zagrożenie dla statków podwodnych często spada z nieba, dlatego pokładowe działko powierzono w ręce Gonzalo Rodrigueza. Na jego barkach spocznie obrona przeciwlotnicza. To dobry wybór – Gonzalo jest niezrównany w powietrznych pojedynkach. Gdyby któryś z liderów obrony kurował się w sanitarce, do akcji wkroczyć mogą Ivan Marcano lub Fuentes. Jedynie Diego Lopez może nie mieć wartościowego zmiennika, ale dwójka ekspertów od nasłuchu byłaby zbytnią ekstrawagancją. Tacy pracują w samodzielnie, rzadko się meczą i prawie w ogóle nie widują się z lekarzami.

Nie można zapominać o ludziach wszechstronnych, aktywnych zarówno w ataku jak i podczas krytycznych manewrów. Eguren i Angel spełniają wiele funkcji. Pierwszy z nich najczęściej asystuje Sennie i świetnie pracuje głową. Angel oraz weteran Javi Venta stanowią dopełnienie sekcji obrony Żółtej Łodzi.

U-Villarreal nie bazuje w olbrzymim porcie, nie może zatem liczyć na nieskończone zasoby, ale za to Lordem Admiralicji nie jest przypadkowy człowiek. Fernando Roig to ceniony strateg, obecnie zyskuje coraz większy rozgłos. Świetnie współpracuje z podwładnymi i nie porywa się od razu na karkołomne akcje. Żółta Łódź może nie topi jeszcze lotniskowców, bierze raczej udział w mniejszych akcjach i realizuje krótkoterminowe cele. Prawdziwe polowanie na Home Fleet i szaleńcze rajdy aż do Scapa Flow dopiero się rozpoczną…

Już dziś zacząć ma się walka w Hiszpanii, pierwszy rejs Valverde planuje na jutro. Cel misji: fregata Osasuna, na której niedawno zamontowano niebezpieczne i celne działo typu Camunas. Choć do walki dojdzie na obcych wodach, załoga Żółtej Łodzi jest pewna swego – to nie będzie długa wyprawa.

Wygląda na to, że era tradycyjnych piratów minęła. Czas na współczesnych władców mórz?

Similar Posts:]]>
http://soccerlog.net/2009/08/29/u-villarreal/feed/
Unai Emery: + 20 do ataku, – 45 do obrony http://soccerlog.net/2009/08/18/unai-emery-20-do-ataku-45-do-obrony/ http://soccerlog.net/2009/08/18/unai-emery-20-do-ataku-45-do-obrony/#comments Tue, 18 Aug 2009 06:00:07 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/08/18/unai-emery-20-do-ataku-45-do-obrony/ Unai Emery: + 20 do ataku, - 45 do obronyOd remisu 0-0 wolę wynik 5-5. Preferuję ofensywny styl.” – obiecywał. Po grze na zero z tyłu i pół do przodu wyznawanej przez Quique Floresa, a przede wszystkim po zgotowanych przez Koemana katastrofach kończących się piątką w plecy i od święta jednym trafieniem odwetowym, obietnica ofensywnej gry bez oglądania się na rywali była wyjątkowo chwytliwa. I nie wydawała się czczym gadaniem – skoro Unai z byle Almerią potrafił cudów dokonywać, to czego nie uda mu się zdziałać z Valencią?
»Czytaj dalej

Tagi: Alexis Ruano, Angel Dealbert, Carlos Marchena, David Navarro, David Silva, Hedwiges Maduro, Quique Flores, Thiago Carleto, Unai Emery, Valencia CF,

]]>
Unai Emery: + 20 do ataku, - 45 do obrony
Od remisu 0-0 wolę wynik 5-5. Preferuję ofensywny styl.” – obiecywał. Po grze na zero z tyłu i pół do przodu wyznawanej przez Quique Floresa, a przede wszystkim po zgotowanych przez Koemana katastrofach kończących się piątką w plecy i od święta jednym trafieniem odwetowym, obietnica ofensywnej gry bez oglądania się na rywali była wyjątkowo chwytliwa. I nie wydawała się czczym gadaniem – skoro Unai z byle Almerią potrafił cudów dokonywać, to czego nie uda mu się zdziałać z Valencią?

Już nawet najstarsi i absolutnie czerwieni Khmerowie nie nazywają Valencii „najbardziej włoską spośród hiszpańskich drużyn”. Żelazną defensywę, z której przed wiekami podobno Valencia słynęła, ze smakiem zjadła rdza rozprężenia i niedbalstwa. W epoce Floresa dyscyplina taktyczna w obronie jeszcze jako tako istniała – jak kto zawalał pułapki ofsajdowe to tylko niepokorny Miguel, samobóje czy ręce w polu karnym były domeną tylko i wyłącznie Morettiego. Ale jednak gra, przez większość nazywana siermiężną do upadku, mogła podobać się choćby amatorom szachów. Choć schematyczne do bólu 4-4-2 z dwójką defensywnych pomocników i posyłanie każdej piłki na skrzydła zaskakiwała mniej niż fale mrozu w zimie, to jednak zwykle przynosiło to efekty w postaci niewielkiej wygranej. Prawdziwie przyjazna, życzliwa i otwarta na rywali Valencia stała się w czasie Rewolucji Koemanowskiej. W sezonie 2007/08 , prowadzeni przez czterech kolejnych trenerów (Flores, Oscar Fernandez, Koeman i Voro) stracili Nietoperze 62 bramki. Wynik ustawił ich na ostatnim miejscu podium na liście drużyn z najgorsza defensywą. Medal za partactwo należał się jak nikomu.

Być może historycy futbolu przyjmą kiedyś ten moment za upadek legendy „o klubie, który bramki strzelić sobie nie dawał”. Przyjrzyjmy się przez chwilę podstawowym statystykom, skupiając się tylko na obecnym wieku. Poprzedni i tak mało kto dokładnie pamięta.

Sezon Bramki zdobyte (miejsce) Bramki stracone (miejsce) Ligowa pozycja (trener)
2000/01 55 (9) 34 (1) 5 (Cuper)
2001/02 51 (6) 27 (1) 1 (Benitez)
2002/03 56 (6) 35 (1) 5 (Benitez)
2003/04 71 (2) 27 (1) 1 (Benitez)
2004/05 54 (6) 39 (5) 7 (Ranieri, Antonio Lopez)
2005/06 58 (3) 33 (1) 3 (Flores)
2006/07 57 (4) 42 (6) 4 (Flores)
2007/08 48 (8) 62 (18) 10 (Flores, Oscar Fernandez, Koeman, Voro)
2008/09 68 (4) 54 (9) 6 (Emery)

Trudno nie dostrzec, że najlepsze ligowe pozycje (dwa tytuły!) przynosiły Valencii sezony wspaniałej gry obronnej. Permanentny chaos w defensywie przełożył się na miejsce dziesiąte, choć na kilka kolejek przed końcem Los Ches ocierali się nawet o strefę spadkową. Wyniki Emery’ego piorunującego wrażenia też nie robią. To wprawdzie najwięcej trafionych bramek od czasów złotej drużyny Beniteza, ale obrona gorzej grała tylko za Koemana.

Głównym problemem Valencii jest środek pola, z którego wyziera głęboka na lata świetlne, gigantyczna jama. Nie dość że kreatywności tyle tam co w utworach raperów, to jeszcze potencjał defensywny dywizji obrońców Paryża. Nawet najsłabsze zespoły ligi mogłyby anektować środek boiska, a ze strony piłkarzy Valencii nie padłoby nawet najcichsze słowo protestu. Szczególnie, gdy murawie nie przebywał David Silva. Jeśli maleńki Kanaryjczyk gra, Valencia może się podobać. Silva zawsze jakoś spoi skrzydła z wysuniętym Villą i rywale więcej już piłki nie dostaną. Jeśli jednak El Mago leczy jakiś uraz, kibicu Valencii, wzbudź sobie intencję – nie cierp jak zwierze, patrząc na ten spektakularny upadek futbolu.

Gdy zawodzi linia pomocy, wielka odpowiedzialność spada na środek obrony, narażony na radosne wycieczki rozochoconych rywali. A przecież od dobrych dwóch sezonów ostatnia formacja Valencii uczciwie pracuje na miano najgorszej w całej lidze. W nadchodzącym sezonie będzie jeszcze gorzej – filar tej jako-takiej defensywy, Raul Albiol, stał się galaktycznym Pereza. Nad Turią zostaje piątka stoperów: Marchena, Alexis, Maduro, Navarro i Dealbert. Przyjrzyjmy się bliżej tej niezwykłej mieszance.

Pierwszy z nich – szacowny reprezentant kraju, który na niedawnym Euro jak nikt napracował się na końcowy sukces, w klubie, którego został nawet kapitanem, notorycznie popełnia kosztowne błędy. Trzeba wykazać się nie lada męstwem, by postawiać go zaraz przed bramkarzem. Jeśli dotrwa na boisku do końca spotkania, to na pewno wywoła choć jeden karny. Grając w środku pola raz po raz miewa mecze życia, ale tylko gdy łaskawy arbiter nie odeśle go do szatni, za interwencje zagrażające zdrowiu i urodzie rywali. Niemniej, lepiej ryzykować czerwoną kartę w środku pola, niż być jej pewnym po faulu w polu karnym – czysty pragmatyzm każe Emery’emu ustawiać Marchenę w pomocy.

Maduro… Trudno jednoznacznie go ocenić. Niby przeszkodą w pojedynkach 1 na 1 jest gorszą niż kępa trawy, to jednak dostał niezwykły dar stawiania się w odpowiedniej chwili we właściwym miejscu. Dzięki temu często odbija zmierzające do bramki piłki, raz po raz zaliczając spektakularne interwencje.

Alexis miał być wspaniałym obrońcą. Młody jest, ciągle może nim zostać, ale musi oduczyć się paru dziwacznych nawyków. Do przodu nie podał jeszcze chyba nigdy w karierze, z rzadka pośle futbolówkę nawet w poprzek boiska. Gdy jednak idzie o cofanie do bramkarza, to jest niezastąpiony. Nie dlatego, że robi to perfekcyjnie – żeby to raz napastnik rywali wykorzystał nieoczekiwany prezent – czyni to notorycznie. W każdej sytuacji. Nawet nie tyle będąc pod presją, co gdy tylko zaistnieją jakiekolwiek elementy wywołujące ryzyko znalezienia się pod presją w niedalekiej przyszłości. Na przykład surowy mars na czole najbliższego rywala.

David Navarro to casus Maduro. Kulawy gimnazjalista bez trudu wkręciłby go po pachy w zazbrojony beton, ale kwadratowa głowa bywa bezcenna w powietrznych pojedynkach. Tak samo jak sztywne nogi, interweniujące w najmniej spodziewanych momentach.

Paradoksalnie, najpewniejszy ze wszystkich to Dealbert. Doświadczenie jedynie drugoligowe, ale pewność i opanowanie większe jak u Marcheny, stałego bywalca wielkich sportowych imprez. Angel przynajmniej wie po co stoi przed bramkarzem, choć miewa niedokładne zagrania. Ale wydaje się jedynym kandydatem na następcę Albiola.

Stoperzy Unaia to nie oddział szwajcarskich gwardzistów, gotowych posiekać halabardami każdego kto bez przepustki zbliży się w pobliże papieża, ale raczej grupka przymusowych zamachowców – samobójców, lekko przerażonych myślą o przedwczesnym spotkaniem z Allahem, częściej niż wrogów mordujących swoich pobratymców. Nie sposób zliczyć mecze, w których błędy, niepewność lub nonszalancja obrońców Valencii wpływały na niekorzystny rezultat.

Trudno oszacować na ile to wszystko wina szkoleniowca. Może kadra jest naprawdę do niczego, ale i mister bez winy być nie może. Thiago Carleto, brazylijski defensor, element zbioru „następców Roberto Carlosa”, już drugi rok uczy się grać w obronie. Niestety, ciągle nie potrafi utrzymać z partnerami jednej linii.

Irytuje sama postawa trenera: musimy poprawić obronę, ale jest dobrze, piłkarzy mamy dobrych, będziemy pracować i będzie lepiej. Czerwień Marcheny? Carlos to wspaniały piłkarz. Samobój Albiola? Trudno znaleźć tak pewnego obrońcę jak Raul. Alexis rozdaje piłki rywalom? Co tam, świetnie sobie radzi. Nikomu się biegać nie chce? Mamy ciężki okres.

Unaiu Emery! Jeśli chcesz coś osiągnąć z tym składem (a na zmiany nie ma przecież pieniędzy) – nie bój się drastycznych metod. Stanie na mrozie wzmacnia wytrzymałość, kara chłosty wpaja dobre nawyki, a tuzin lwic po wegetariańskiej diecie – odpowiednio wykorzystanych – każdemu może poprawić kondycję. Odrobina zaangażowania w meczach nikomu jeszcze nie zaszkodziła, ba! – potrafi nawet ukryć taktyczne braki. Trzeba tylko tę wzmożoną aktywność jakoś wyegzekwować. Choćby torturami, ale nie „zagłaskaniem” – w przypadku twoich podopiecznych naprawdę się to już nie sprawdza…

Similar Posts:]]>
http://soccerlog.net/2009/08/18/unai-emery-20-do-ataku-45-do-obrony/feed/
Mallorca jest wieczna http://soccerlog.net/2009/08/13/mallorca-jest-wieczna/ http://soccerlog.net/2009/08/13/mallorca-jest-wieczna/#comments Thu, 13 Aug 2009 06:31:58 +0000 Uleslaw http://soccerlog.net/2009/08/13/mallorca-jest-wieczna/ Mallorca jest wieczna Gdyby – wzorem starożytnych – wyłaniać podczas Igrzysk najlepsze dramaty, przynajmniej raz zabrzmiałby Marcha Real. Realowi Mallorca.
»Czytaj dalej

Tagi: Georgio Manzano, Real Mallorca,

]]>
Mallorca jest wieczna
Gdyby – wzorem starożytnych – wyłaniać podczas Igrzysk najlepsze dramaty, przynajmniej raz zabrzmiałby Marcha Real. Realowi Mallorca.

Problemy Bermellones rozkwitły przed rokiem. By jakoś przewegotować nadchodzący sezon, prezes Grande poświęcił gwiazdy: zabójczo skutecznego Guizę, szalonego Jonasa, kreatywnego Ibagazę, perspektywicznego Valero i dynamicznego Navarro. Rewelacja sezonu straciła połowę pierwszego składu, a nie było za co go odbudować. Najdroższym zakupem został Aduriz (~5 mln €), spłacany do niedawna. Drobne kosztowali Keita, Suarez, Corrales i Marti, inni przyszli za darmo – na stałe (Josemi) lub do czerwca (Jurado, Cleber, Navarro).

Wierzyli nieliczni, a jednak stał się cud – trener Maznano styl gry zapisał w samej naturze klubu, uniezależniając się od posiadanej kadry. Mallorca wsparta na nowych filarach nie przehandlowała swej specyfiki, bowiem ofensywny i spontanicznie radosny futbol przetrwał zmianę wykonawców. Aduriz godnie substytuował Guizę, Jurado w parciu naprzód i mijaniu rywali przypominał Jonasa. Tak jak i Argentyńczyk kiwał wszystko co ruchome, ale niezbyt zwinne i szczelnie wypełniał całą wolną przestrzeń boiska. Na nowej – starej pozycji prawoskrzydłowego odnalazł się Varela, Arango stracił zgranych ze sobą kolegów, ale nie zagubił formy. Determinizm najwidoczniej nie dotyczy piłki – gra Mallorki drwiła z tego, co działo się z samym klubem.

Wyczekiwane zmiany nadeszły w grudniu. Po trzech latach jałowych rządów, prezes Vicenç Grande podjął pierwszą słuszną decyzję w karierze – zrzekł się urzędu. Powód? Rabunkowa polityka personalna nie przyniosła rezultatów – nie bardzo było już kogo sprzedać, aby choć opłacić resztę piłkarzy. Następca mógł być tylko jeden – poprzednik Grande, Mateu Alemany, darzony na wyspie niemałym uczuciem – fani Barralets daliby się za niego obedrzeć ze skóry. „Właśnie wsiadłem na Titanic, który jest 100 metrów przed górą lodową” – również w ochładzaniu nadziei nie miał sobie równych.

Metafora była prawdziwa. Długi ciągle przekraczały 50 mln €, choć Alemany zdążył już sprzedać ostatnich cennych graczy – Moyę i Arango. Znienawidzony Grande uciekł z tonącego okrętu, ale tylko w jednej parze spodni. Przed laty wydał na akcje 17 mln €, w lipcu odzyskał 1/10 tej kwoty. Ratunkiem mogli już być tylko nowi inwestorzy.

Barcelońsko-madrycka wojna o panowanie nad światem na moment przeniosła się na Baleary. Twarzą „katalońskiej” frakcji został słynny trener Lorenzo Serra Ferrer. O PR nie musiał się martwić – na Majorce krążą o nim legendy. Partnerowali mu były prezes Barcy Jusep Nunez (to on na rok powierzył Lorenzo zespół Barcy), oraz drugi z ulubieńców Nuneza, Christo Stoiczkow. Proponowali za akcje 3,5 mln €, Alemany oczekiwał 700.000 więcej. Okazję – za 4 mln – miał za nich wykorzystać Carlos Gonzalez, przyjaciel i współpracownik Lorenzo Sanza, zwierzchnika stołecznych „Królewskich” z końcówki wieku.

Plany były ambitne – nie tylko przeżycie roku. Liderem nowego projektu miał być sam Riquelme, wyceniony w ojczyźnie na 3,5 mln €. Tyle samo kosztowałaby roczny kontrakt Luisa Figo – kolejny przebiegły koncept Gonzaleza. Nie będzie jednak konkurencji dla Pereza i „Leciwi Galaktyczni” nie zagrają razem. Niedoszły prezes przeraził się długów i zapomniał wpłacić obiecanych pieniędzy. Mallorcę pozostawił samą sobie, bez grosza na zaległe pensje, bez nadziei na jakiekolwiek transfery. Zapowiadał się sezon ekstremalnej posuchy.

Perspektywy jak w zestrzelonym samolocie, ale kadra nie upadła na duchu. Gdy niedobitki bandu Manzano bawiły w Szwajcarii, przygotowując się do niepewnego sezonu, na łono drużyny na moment powrócił Juan Arango. Trenował nieopodal ze swym nowym klubem i skorzystał z szansy odwiedzenia kolegów. Nie było linczu za zdradę, nikt nie zionął nienawiścią, choć kapitan skwapliwie skorzystał z pierwszej szansy i opuścił klub w najtrudniejszym momencie w historii. Święte oburzenie opanowało całą Mallorkę dopiero na wieść o poczynaniach Clebera i Navarro, dwójki wypożyczonych przed rokiem piłkarzy, którzy w sądach postanowili egzekwować wypłacenie zaległej pensji. Żaden piłkarz ze stałym kontraktem na taki krok się nie zdecydował. Kryzys, choć dziesiątkował kadrę, klubowe więzi wzmacniał.

Wyglądało na to, że Georgio Manzano po raz kolejny będzie musiał żebrać w innych klubach o wypożyczenia i z przypadkowo dostępnych piłkarzy przyjdzie mu lepić pierwszy skład. Limit katastrof jednak się wyczerpał – Alemany znalazł w Madrycie nowego inwestora. Javier Martí Mingarro, za 4,3 mln € kupi Mallorkę, by łowić klub z dna Morza Utrapień. Kilka kwestii ma z głowy – Alemany spłacił wreszcie Aduriza i uregulował sprawę wypłat.

Javier Mingarro wydaje się skromnym, rozsądnym człowiekiem. Dzieciństwo nauczyło go szacunku dla pracy i pieniędzy – wychował się z siedmioma braćmi w średnio zamożnej rodzinie. Dziś wszyscy dorabiają się majątków jako prawnicy, przedsiębiorcy. Nie chce sam sterować klubem – oficjalnie rządzić ma wieloletni mallorquinista, znany i ceniony adwokat ze stolicy Balearów – José María Lafuente Balle. Może już jutro oficjalnie potwierdzi chęć objęcia klubu. Ma być prawdziwym następcą Alemany’ego. Odchodzący zwierzchnik również jako prawnik zaczynał pracę w Mallorce, a po dziesięciu latach doczekał się prezydentury.

Nowy właściciel nie obiecuje kokosów na uschniętej palmie, pragnie dać Mallorce względną stabilizację. Z początku nie będzie to jednak oznaczać kresu polityki „klubu-sklepu” – od lat jedyną stałą w przypadku Bermellones jest pewność wielkich sprzedaży. Tym razem jednak choć częścią tych pieniędzy swobodnie dysponować ma Manzano.

To może być klucz do sukcesu. Aż boje się myśleć co będzie, gdy ten niedoszły trener reprezentacji Hiszpanii zacznie wreszcie wpływać na kształt swej kadry. Choćby co roku miał ją sam układać od nowa. ¡Guanyarem, guanyarem! rozlegnie się po całej Europie?

Similar Posts:]]>
http://soccerlog.net/2009/08/13/mallorca-jest-wieczna/feed/